Opowieść o narodzie w sercu Małopolski. „Gdzieś musi istnieć łemkowskie niebo”

2025-09-03 14:09

Nie chcą, aby nazywać ich Ukraińcami ani Polakami. Są po prostu Łemkami. Potomkami tych, którzy przez wieki zamieszkiwali ziemie Łemkowyny. Choć wrócili nieliczni, szczycą się swoim językiem, tradycją, wiarą, jednocześnie czując wobec nich zobowiązanie. Historię tej mniejszości etnicznej opowiedziała Łemkini – Helena Duć-Fajfer, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Łemkowie

i

Autor: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Dr hab. Helena Duć-Fajfer, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego. Łemkini, łemkoznawczyni, aktywistka i poetka łemkowska. W 1961 roku wraz z rodzicami wysiedlonymi w ramach akcji „Wisła” do Udanina (woj. dolnośląskie) wróciła w rodzinne strony do Uścia Gorlickiego. Od początku kariery naukowej związana z Łemkami i Łemkowyną. Obecnie jest kierowniczką Katedry Literaturoznawstwa Rosyjskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim, zastępczynią prezesa Zarządu Głównego Stowarzyszenia Łemków. Należy również do Stowarzyszenia „Ruska Bursa” w Gorlicach. Założycielka i kierownik kierunku filologia rosyjska z językiem rusińsko-łemkowskim na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie (2001-2017), przewodnicząca Komisji Wschodnioeuropejskiej PAU, członkini zarządu World Academy of Rusyn Culture, członkini Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowych i Etnicznych w latach 2005-2014, autorka programu nauczania języka łemkowskiego dla szkoły podstawowej i gimnazjum (Warszawa-Legnica 1999). Autorka ponad 250 publikacji naukowych. W 2021 roku prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda odznaczył ją Złotym Krzyżem Zasługi, nadawanym za zasługi dla państwa lub obywateli. Uhonorowana również Odznaką Ministra Kultury RP – Zasłużony Działacz Kultury (2004), Medalem Komisji Edukacji Narodowej (2016).

Rozmawiamy w Uściu Gorlickim. 

"Prosiłam mamę, aby opowiedziała mi bajkę o zachodzie”

Moje korzenie rodowe sięgają okolic Krynicy-Zdroju, wsi Czyrna i Mochnaczka, skąd pochodzili rodzice. Na wiosnę 1947 roku, zaraz po ślubie, zostali stamtąd wysiedleni. Księży greckokatolickich również wywieziono, a ich miejsce zajęli duchowni łacińscy. Jeden z nich wskazał, że gdzieś jeszcze ostał się "ich" kapłan, co umożliwiło im zawarcie małżeństwa w rodzimym obrządku. Ziemie zachodnie Łemkowie nazywają obczyzną. Moja rodzina miała głębokie poczucie łemkowskiego gazdowania, życia „na swoim”. Rodzice nie potrafili odnaleźć się w nowych warunkach – do gazdowania potrzebna jest własna ziemia. Z dziecięcej perspektywy były to opowieści o utracie domu, które nazywałam „bajką o zachodzie”. Zawsze prosiłam mamę, by je opowiadała – i zawsze przy nich płakałam. W 2017 roku odeszła moja mama. W rocznicę akcji „Wisła” uświadomiłam sobie, jak ważne jest spisywanie ludzkich wspomnień dotyczących wysiedleń. Podczas wywiadów często spotykałam się z bólem. Pamiętam rozmowę na Czużynie – kobieta, którą poprosiłam o opowieść, rozpłakała się. Mówiła tylko: „przywieźli nas, gospodarowaliśmy”. Zapytałam, dlaczego płacze, skoro nie wspomina nic dramatycznego. Długo nie odpowiadała, aż w końcu wyszlochała: „bo nas tak wypędzili, jak psów”. Najcięższe było poczucie ogromnego poniżenia i niezawinionej krzywdy. Rodzice nauczyli mnie, że nie wolno żywić uprzedzeń wobec narodów – w każdej społeczności są ludzie dobrzy i źli. Zasadę tę kultywuję do dziś.

Moja rodzina długo zachowywała przedwysiedleńcze rytuały – zasady, formy bycia, codzienne zwyczaje. Najważniejsza była narracja ustna. Wieczorami siadaliśmy przy stole i opowiadaliśmy historie. Nie było telewizji, a do czternastego roku mojego życia nie mieliśmy nawet prądu. Mój tata był wkorzenionym gazdą – niezależnie od tego, czy gospodarował na zachodzie, czy później w Uściu Gorlickim. Wychowywałam się w stylu życia przypominającym ten sprzed wysiedlenia, co ukształtowało mój głęboki związek z tą przestrzenią. Powroty na Łemkowynę? Tata odszedł wcześnie, dlatego w dużej mierze to mama swoją pamięcią i opowieściami kształtowała moją świadomość. Wciąż jednak noszę w sobie także obrazy z jego wspomnień – choćby przedwojennej Mochnaczki, która do dziś żyje w moim sercu.

„Pod gołe niebo, ale wrócę”

Mama dużo opowiadała o życiu na zachodzie. Nie potrafiła się tam odnaleźć – nie spała, nie jadła, nie mogła tego przeżyć. Kiedy po wysiedleniu pojawiła się możliwość powrotu, decyzja była oczywista. Nie było to jednak proste. W PRL-u oficjalnie wolno było wracać, ale w praktyce robiono wszystko, by temu przeszkodzić. Moja rodzina została wysiedlona z ówczesnego województwa krakowskiego, gdzie obowiązywał zakaz meldowania Łemków i Romów. Swoją drogą, pamiętam rozmowę z wojewodą małopolskim Stanisławem Kracikiem właśnie o tym dokumencie, aby zorganizować manifest jego spalenia, bo prawdopodobnie wciąż jeszcze istnieje. Zakaz obejmował województwo krakowskie, lecz nie obowiązywał już w rzeszowskim, do którego po reformie administracyjnej należało Uście Gorlickie. Dzięki temu powrót stał się możliwy, choć trudny. Tata próbował kupić gospodarstwo, ale nie było takiej możliwości. W rodzinnych przekazach utrwaliło się wtedy zdanie: „pod gołe niebo, ale wrócę”. I rzeczywiście – wrócił, nawet wiedząc, że nie będzie mógł nabyć żadnej ziemi.

Byłam najmłodsza z rodzeństwa. Mama wracała pociągiem osobowym z trójką dzieci – ja miałam pół roku, brat dwa i pół, a najstarszy siedem lat. Pomagał jej wujek ze Swkirtnego, jak go nazywaliśmy. Pracował wcześniej w kółku rolniczym i tam mógł mieszkać, ale nie miał domu ani własnego miejsca. Na gospodarstwa łemkowskie sprowadzili się już polscy osadnicy. Jeden z nich początkowo zgodził się przyjąć naszą rodzinę do siebie, dopóki tata czegoś nie nabędzie. Jednak gdy mama przyjechała z nami do Uścia, zmienił zdanie. Powiedział: „jak Rusin usiądzie, to nie ustąpi”. Zostali więc praktycznie pod gołym niebem – z trójką dzieci po długiej i wyczerpującej podróży. Łemkowie starali się wspierać nawzajem. W Uściu były już rodziny, którym wcześniej udało się wrócić. Część koczowała w stodołach albo w ziemiankach – tak wyglądały powroty. Warto wspomnieć też o Kunkowej, która po powrotach znów stała się wsią łemkowską. Górale z Podhala, którzy zajęli dawne łemkowskie domy, potrafili powiedzieć: „to wasze, oddamy wam”. Oczywiście trzeba było je odkupić, ale nie upierali się. Takie akty uczciwości również się zdarzały.

„Chłopcy bili się o ziemniaczka w zupie”

W Uściu mama na krótko znalazła schronienie u M…wiczów – łemkowskiej rodziny, gdzie czekała na tatę jadącego pociągiem towarowym z całym dobytkiem i dwójką najstarszych synów, wówczas czternasto- i trzynastoletnim. Potem zatrzymała się u P…czaków, którzy wrócili do Skwirtnego. Oni sami mieli siedmioro dzieci, a mama dołożyła kolejne troje. Jedzenia brakowało – wspominała, że chłopcy bili się o jednego ziemniaczka w zupie. To były dramatyczne opowieści z jej „bajki o zachodzie”. Powtarzała: „mąż jedzie ze zbożem, wszystko przywiezie, musimy tylko przetrwać”. Było bardzo ciasno, ale z tego, co wiem, panowała życzliwość i zgoda. Później, gdy wszyscy byli już na miejscu, tata szukał kolejnego schronienia. Przyjęto nas w Hańczowej, również była to łemkowska rodzina. Tam jednak było źle – i to potwierdza moją zasadę, że w każdej społeczności są zarówno dobrzy, jak i źli ludzie.

Sytuacja była bardzo ciężka. Na Zachodzie zostały ozime zasiewy. Tata obsiewał kawałek pola w górach, a mama pojechała zebrać plony na Zachód. Zostałam jako roczne dziecko bez matczynej opieki – gdy wyjeżdżała, zaczynałam chodzić, gdy wróciła, już tylko raczkowałam. Tak wyglądały nasze początki. Dom rodzinny tata kupił – jak się wtedy mówiło – „od państwa”, czyli ze skarbu państwa. Po wysiedleniu Łemka o nazwisku Sz…da wprowadził się tam warszawiak. Obiecywano mu złote góry, zachęcano, by zagospodarował teren. Szybko jednak splajtował – jego wyobrażenie o wielkich plantacjach, które można tu zakładać nawet z dużym majątkiem, okazało się złudne. Dom, który nabyliśmy był w bardzo złym stanie.

„Pamiętam urzędników z dużymi brzuchami”

Z dzieciństwa pamiętam wizyty urzędników z Gorlic. Proces kupowania domu przeciągał się latami. Urzędnicy przyjeżdżali, pili wódkę, zabierali kury, cielęta i mięso. Brali, co się dało. Zapamiętałam ich jako ludzi z dużymi brzuchami – Mulusów i Paulusów, jak ich wtedy nazywałam. Tata był gospodarzem pełną parą – umiał i lubił gazdować. Dorastałam w warunkach przypominających przedwojenną Łemkowynę. Moje zakorzenienie w łemkowskość jest bardzo mocne i wiąże się z emocjami. Jestem badaczką wewnętrzną, z ogromnym szacunkiem do tradycji bazowo chłopskiej, która kształtowała kulturę łemkowską. Moi rodzice nigdy się nie zasymilowali. Tworzyliśmy rodzinę w pełni łemkowską i tę tożsamość staram się utrzymywać do dziś. Bardzo mi na tym zależy. Wspominam o braku asymilacji, bo wielu Łemków postępowało inaczej. Najczęściej ci, którzy „awansowali” – zostawali urzędnikami, ukrywali swoje pochodzenie. Żyli podwójnie, uciekając przed negatywnym stereotypem mniejszości.

Jeśli ktoś był „na swoim”, nie musiał zależeć od ulicy i mógł mówić po swojemu. Mama powtarzała: „jak mogłabym mówić do swojego dziecka w innym języku?”. Podchodziłam do tego tak samo – nie potrafiłabym mówić inaczej niż językiem, w którym ona zwracała się do mnie. Dlatego uważam za tragiczne, gdy ktoś pod wpływem strachu czy presji zmienia język wobec własnych dzieci. Ci, którzy nie przekazali go następnym pokoleniom, odebrali im część dziedzictwa, które im się należało. Nie oskarżam nikogo – ludzie często bali się, a obok strachu pojawiał się wstyd, że ich kultura jest „gorsza”. Polski dyskurs historyczny chętnie podkreśla tradycję tolerancji – obraz kraju „bez stosów”. Ale w praktyce obowiązuje zasada: jeśli w państwie istnieje tylko jeden język awansu społecznego, to inne języki są wypierane i asymilują się. Pamiętam rozmowę ze studentami polonistyki. Jeden zapytał: „jakże może być inaczej, niż jeden język awansu społecznego?”. Miałam z tym trudność, bo sama dorastałam w polskiej szkole i internalizowałam polonocentryczny dyskurs. Jednak w tej samej grupie była studentka ze Szwajcarii, która natychmiast odpowiedziała: „a jakże nie?”. To pokazuje, że można inaczej. Jakkolwiek byśmy o tym mówili, w Polsce wciąż nie ma dobrych warunków do podtrzymywania tożsamości mniejszościowych - mówi prof. Helena Duć-Fajfer.

Przez Mochnaczkę przejeżdżam wielokrotnie. Wiem, gdzie na Perunie stał nasz dom – wzięłam nawet z niego kamień, bo samej budowli już nie ma. Rodzice po ślubie mieli zamieszkać w innym gospodarstwie, które wciąż stoi, ale jest dziś zajęte. Nigdy tam nie weszłam. Dziś Mochnaczka nie ma już charakteru łemkowskiego – może dwie rodziny, mocno zasymilowane. Zawsze zabieram studentów na Łemkowynę i opowiadam im o moich rodzinnych miejscowościach, których losy znam najlepiej. Skupisk Łemków już nie ma, żyjemy w diasporze. Największa część naszej społeczności mieszka na ziemiach wysiedleńczych, tzw. Czużynie – w gminie Rudna czy Przemkowie. Nie liczby są jednak istotne, lecz centrum, które wciąż stanowi Łemkowyna. Statystycznie najwięcej deklaracji w spisie i najwięcej wsi kultywujących tradycję znajduje się w gminie Uście Gorlickie. Tu społeczność pozostaje w stałym kontakcie – wszyscy mniej lub bardziej się znamy, przez rodziny czy różne powiązania. Młodsze pokolenia z Czużyny czasem nie wiedzą już, skąd pochodzą ich przodkowie. W naszej społeczności wciąż jednak przedstawiamy się słowami: „mieszkam tu, ale moi dziadkowie są stąd i stąd”. Wszyscy jesteśmy w jakiś sposób spowinowaceni i uczestniczymy razem w wielu wydarzeniach.

Kim są Łemkowie?

Łemkowie to społeczność o wyraźnej kulturze i tożsamości, kształtującej się w obszarze wschodniosłowiańskim, przede wszystkim poprzez wyznanie – prawosławie, które pierwotnie określało ich przynależność, po unii brzeskiej też grekokatolicyzm. To górale ruscy, zamieszkujący Karpaty – głównie Beskid Niski, a częściowo także Beskid Sądecki. Grupa ta od XIX wieku zaczęła nazywać się Łemkami. Jej zasięg sięgał po Ruś Szlachtowską, czyli okolice Szczawnicy po stronie północnej, a na południu aż po Osturnię pod Tatrami. Łemkowie uważają, że te tereny zagospodarowali już we wczesnym średniowieczu. Często spotyka się twierdzenie, że Łemkowie „przybyli” na ziemie polskie. Wszystko jednak zależy od przyjętej teorii etnogenetycznej. To, że dziś żyją w granicach Polski, jest konsekwencją historii i zmieniających się granic państwowych. Ważnym argumentem na rzecz długiej obecności Łemków na tych terenach są ikony z Łemkowyny. Prof. Anna Różycka-Bryzek podkreślała, że najstarsze z nich – przechowywane dziś w muzeach w Sanoku i we Lwowie – datowane są na XIV wiek, a być może są jeszcze starsze. Ich wysoki poziom artystyczny świadczy o tym, że miejscowa kultura musiała być dobrze zorganizowana i rozwinięta, skoro cerkwie posiadały tak wartościowe dzieła. Początki osadnictwa łemkowskiego wciąż nie zostały do końca wyjaśnione.

Czy Łemkowie dążyli do utworzenia własnej państwowości?

Łemkowie byli społecznością rolniczą, chłopską – i w tradycyjnym wyobrażeniu chłopa pojęcie własnej państwowości właściwie nie istniało. Najważniejsze było „być na swoim”. Na wielu obszarach Łemkowyny funkcjonowała tzw. wolnizna – z powodu trudnych warunków gospodarowania ludność była zwalniana z pańszczyzny, choć istniały daniny. Dopiero XIX wiek przyniósł kształtowanie się nowoczesnych wizji etnicznych i tożsamości zbiorowych. Stało się to głównie dzięki inteligencji łemkowskiej, zwłaszcza duchowieństwu greckokatolickiemu, które zaczęło rozwijać koncepcję Rusi Łemkowskiej. W 1911 roku ukazało się pierwsze łemkowskie czasopismo – „Łemko”, wydawane w języku łemkowskim. Publikowano w nim treści podkreślające odrębność i prawo do samostanowienia. Z perspektywy kształtującego się narodu ukraińskiego Łemkowyna była częścią ziem ukraińskich. Łemkowie nie przyjęli jednak tej wizji. Pod koniec XIX w. rozpoczęły się działania ukrainizacyjne – próba  wprowadzenia na Łemkowynie tożsamości ukraińskiej. Pismo „Łemko” stawało w opozycji do tego nurtu. Równocześnie funkcjonowała opozycja wobec polskiej dominacji. Tożsamość łemkowską silnie umocnił Talerhof – pierwszy obóz koncentracyjny w Europie, utworzony przez Austro-Węgry w latach 1914–1917. Trafiła tam niemal cała inteligencja łemkowska i wielu chłopów, często rozstrzeliwanych bez wyroków. Ludzi zamykano nierzadko na podstawie denuncjacji, np. za posiadanie ruskich ksiąg. W pamięci Łemków utrwaliły się dwa obozy: Talerhof oraz Jaworzno, do którego wysyłano ich podczas akcji „Wisła”. W Talerhofie więźniowie tworzyli silnie zintegrowaną wspólnotę. Symeon Pyż z Wapiennego, późniejszy doktor prawa w USA, pisał: „Kiedy brano nas do Talerhofu, wierzyliśmy w sprawiedliwość. W tej chwili wiemy, że żadnej sprawiedliwości nie ma na świecie, że trzeba sprawy brać w swoje ręce”.

Po rozpadzie Austro-Węgier wiele narodów zamieszkujących jej terytorium, w tym Polacy, powoływało się na orędzie prezydenta USA Woodrowa Wilsona o prawie narodów do samostanowienia. Idea ta była żywa również wśród inteligencji łemkowskiej, która po powrocie z Talerhofu czuła szczególną odpowiedzialność za swój naród. Idea Rusi Łemkowskiej kształtowała się bowiem przez całą drugą połowę XIX wieku, aż do czasów I wojny światowej. Po wojnie zaczęto organizować narodowe wiece – łącznie odbyło się ich kilkanaście, m.in. w Czarnem czy Gładyszowie. Najważniejszy miał miejsce 5 grudnia 1918 roku we Florynce i propagował ideę jedności Rusinów Karpackich. W środowisku łemkowskim pojawiały się różne koncepcje – także prorosyjskie – lecz dominowała wizja włączenia obszarów zamieszkałych przez Rusinów Karpackich do Czechosłowacji, postrzeganej wówczas jako państwo postępowe. Tam w pewnym stopniu udało się zrealizować ideę autonomii.

W łemkowskich postulatach po I wojnie światowej mówiono jasno: nie chcemy należeć do Polski, nie chcemy do Węgier, a Ukrainy nie znamy. Przynależność do Ukrainy postulowała tylko niewielka część społeczności, która w listopadzie 1918 roku ogłosiła powstanie Republiki Komańczańskiej, obejmującej 30 wsi. Tymczasem we Florynce zebrało się około 500 delegatów ze 130 wsi łemkowskich. Tam proklamowano Narodową Radę, zwaną później Republiką Łemków. Jednak już końcem 1920 roku rozpoczęły się aresztowania – część osób zginęła z rąk Wojska Polskiego, władze republiki trafiły do więzienia. Sprzeciwiano się również poborowi. W czerwcu 1921 roku odbył się proces w Nowym Sączu. Obrońcy podkreślali, że Łemkowie domagali się jedynie tego, co Polacy już otrzymali – wolności, zgodnie z prawem do samostanowienia. Ostatecznie oskarżonych uniewinniono, uznając, że działali w imieniu swojego narodu. Wówczas nie postrzegano ich jako zagrożenia. Boleśnie kontrastuje z tym sytuacja współczesna. W 2018 roku chcieliśmy umieścić we Florynce tablicę upamiętniającą tamten wiec, na plebanii, gdzie proboszczem w 1918 roku był gospodarz wiecu, Wasyl Kuryłło. Do dziś nie uzyskaliśmy na to zgody. Instytut Pamięci Narodowej uznał wydarzenia z 1918 roku za akcję antypolską. To absurd. Sto lat temu społeczność licząca 100 tysięcy osób nie była zagrożeniem. Dziś, gdy jest już tylko resztką, bywa tak postrzegana. Trudne są także doświadczenia związane z władzami kościelnymi. Cerkiew we Florynce jest obecnie administrowana przez parafię rzymskokatolicką. Biskup tarnowski napisał w odpowiedzi na nasze pismo z prośbą o zgodę na ulokowanie tablicy na ścianie plebanii lub na działce, gdzie odbył się historyczny wiec: „na polskiej ziemi i pod polskim niebem”. Te słowa mnie głęboko dotknęły, bo jeśli istnieje „polskie niebo”, to gdzie jest łemkowskie? Skoro są Łemkowie, musi być i ich niebo. Gdzie ono się w takim razie znajduje?

Ilu Łemków mieszkało na Łemkowynie?

Na to pytanie trudno odpowiedzieć precyzyjnie, choć możemy posługiwać się różnymi szacunkami. Dr hab. Ewa Michna, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego w publikacji „Łemkowie. Grupa etniczna czy naród?” podaje, że przed wybuchem II wojny światowej tereny Beskidu Niskiego i Sądeckiego zamieszkiwało ok. 150 tys. Łemków. Z publikacji naukowych wynika, że ich liczba wahała się od ok. 100 do nawet ponad 200 tys. osób narodowości łemkowskiej. Dane te odnoszą się głównie do Łemkowyny. Mowa o obszarze rozciągającym się od pasma górskiego Wysoki Dział w Bieszczadach przez dolinę Popradu w Beskidzie Sądeckim i Ruś Szlachtowską na pograniczu wspomnianego Beskidu i Małych Pienin. Po stronie słowackiej obszar ten leżał w pasie Beskidów. Tereny Łemkowyny wchodzą dziś w skład województw małopolskiego i podkarpackiego. Obejmują część Słowacji i Ukrainy.

Statystyki mówiące o więcej niż 150 tys. Łemków są mocno przesadzone. Takie liczby krążą czasem wewnątrz społeczności, ale trudno wskazać, kto je faktycznie rozpowszechnia. Sama żartobliwie powtarzam czasem, że „Łemków jest mnogo milionów”, bo i takie liczby gdzieś się pojawiały. W okresie międzywojennym prowadzono statystyki – w zapisach parafialnych i danych urzędowych pytano nie tyle o narodowość, ile o język i wyznanie. Przyjmując Łemkowynę jako terytorium, można mówić o populacji około 100–120 tysięcy osób. Co wpłynęło na zmniejszenie tej liczby? Najbardziej znaczącym ciosem była akcja „Wisła”, ale pod względem statystycznym jeszcze większy wpływ miały wysiedlenia na Ukrainę. Pierwsze, określane jako dobrowolne, miały miejsce już w 1940 roku. Wtedy panowało dawne wyobrażenie, że na wschodzie jest Rosja – Ruś, a nie Ukraina. Towarzyszyła temu propaganda o dobrobycie, braterstwie i wspólnej religii. Około pięciu tysięcy osób wyjechało wówczas dobrowolnie – wyjaśnia prof. Helena Duć-Fajfer.

Po zmianie granic na terenach Polski wciąż pozostawało wielu Ukraińców, jak i Łemków. Na mocy umowy pomiędzy PKWN i rządami przygranicznych republik radzieckich z 09.09.1944 roku postanowiono „repatriować” tę ludność, czyli w istocie przesiedlić ich z ojczyzny do Związku Sowieckiego.

W okresie II Rzeczypospolitej około jedną trzecią mieszkańców kraju stanowili przedstawiciele mniejszości narodowych. Po wojnie uznano to jednak za problem i zaczęto budować państwo monoetniczne. Podczas ostatniej Watry dyskutowaliśmy, czy powojenne przesiedlenia można rzeczywiście uznać za dobrowolne. Największym absurdem dla Łemków jest tzw. „repatriacja” na Ukrainę – obszar, który nigdy nie był ich ojczyzną ani w wizji, ani w żadnej koncepcji. Ostatecznie około 70 proc. ze 100–120 tys. Łemków przesiedlono na Ukrainę – choć w ich wyobrażeniu częściej do Rosji. Dyskusja o przymusowości i dobrowolności tych wyjazdów trwa do dziś. Po 1946 roku na Łemkowynie pozostało jedynie około 30 procent społeczności. Akcja „Wisła” miała charakter deportacyjno-asymilacyjny. Wysiedlenia wewnętrzne wpisywały się w politykę monoetnicznego państwa, a ich celem była asymilacja. W jej wyniku około 35 tys. Łemków zostało wywiezionych.

Problemem z punktu widzenia ówczesnych władz państwowych było nie tylko polskie podziemie niepodległościowe, ale także Ukraińska Powstańcza Armia, choć to właśnie na front walki z tym pierwszym komunistyczne władze rzuciły niemal cały swój wysiłek w latach powojennych. Jak pisze historyk  dr hab. Jan Pisuliński, prof. Uniwersytetu Rzeszowskiego w publikacji „Akcja Wisła i jej fałszywy obraz” (Warszawa, 2003), jednym z głównych uzasadnień deportacji przeprowadzonych w ramach akcji „Wisła” miało być wsparcie okazywane przez społeczność ukraińską dla wspomnianej już UPA. Struktury ukraińskiego podziemia obejmowały jednak zaledwie część miejscowości objętych późniejszym wysiedleniem. Funkcjonowały w dziewięciu spośród 22 powiatów południowo-wschodniej Polski zamieszkałych w mniejszym lub większym zakresie przez ludność ukraińską.

Na całym tym obszarze operowały cztery kurenie (bataliony) UPA liczące ok. 1,5 tys. strzelców oraz bojówki Służby Bezpieczeństwa Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (SB OUN). Jak wskazuje dr Pisuliński, poza zasięgiem działalności podziemia ukraińskiego znajdowało się wiele wsi na Łemkowszczyźnie. Jak czytamy, znakomita większość Łemków zamieszkująca środkową i zachodnią część Łemkowszczyzny od Krynicy aż po Duklę nie czuła się Ukraińcami, stąd nie popierali walki o niepodległość Ukrainy. „Warto też zauważyć, że nawet niektórzy polscy autorzy popierający przeprowadzenie akcji „Wisła” ubolewali nad przesiedleniem Łemków” – pisze dr Jan Pisuliński. Punktem zwrotnym była również śmierć gen. Karola Świerczewskiego. Wojskowy zginął w Bieszczadach z rąk ukraińskich nacjonalistów 28 marca 1947 roku. Wówczas zdecydowano o podjęciu radykalnych kroków wobec UPA.

To było znalezienie pretekstu. O tym, że wysiedlenia Łemków w ramach akcji "Wisła" nie miały zbyt wiele wspólnego z koniecznością walki z UPA wskazują choćby wysiedlenia Rusinów Szlachtowskich prowadzone w latach 50., o których po części w 1947 roku zapomniano. Jeżeli chodzi o samych Łemków, to przyczyn związanych z UPA raczej nie było.

Akcja „Wisła” rozpoczęła się 28 kwietnia 1947 roku. Wojsko i 1 Dywizja KBW rozpoczęły akcję wysiedleńczą na Podkarpaciu, a potem na terenie dzisiejszej Małopolski. Szacuje się, że sama akcja „Wisła” (w zależności od źródeł) objęła przesiedleniami około lub ponad 140 tys. osób. Trwała ona do 31 lipca 1947 roku.

Po wojnie głoszono ideę państwa monoetnicznego. W szkole uczono mnie, że w Polsce nie ma mniejszości narodowych – choć przecież istniały. Dopiero w 1956 roku, po odwilży gomułkowskiej, oficjalnie uznano siedem mniejszości: ukraińską, białoruską, litewską, rosyjską, słowacką, czeską i żydowską. Wszystkie otrzymały własne organizacje kulturalno-oświatowe, tworzono je jednak odgórnie. W przypadku Łemków inicjatywy miały charakter oddolny – studenci organizowali się m.in. w Zielonej Górze i we Wrocławiu. Gdy powstało Ukraińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne (UTSK, w 1989 roku przekształcone w Związek Ukraińców w Polsce – przyp. red.), wielu Łemków wstąpiło do tej organizacji starając się utrzymać tożsamość łemkowską. Nie mieli jednak przekonań proukraińskich – wierzyli raczej, że UTSK pomoże im w powrotach na Łemkowynę. Towarzystwo było jednak kontrolowane przez państwo, m.in. dzięki silnej inwigilacji służb. W praktyce odradzano Łemkom powroty, a nawet aktywnie im przeciwdziałano. W efekcie migracje po 1956 roku były bardzo ograniczone. Ostatecznie na Łemkowynę wróciło niespełna 10 proc. wysiedlonych.

Już w 1958 roku podjęto próbę stworzenia organizacji łemkowskiej z inicjatywy Pawła Stefanowskiego, inwigilowanego i prześladowanego przez władze komunistyczne. W latach 70. działał w tym kierunku także Jarosław Trochanowski. Łemkowie nie utożsamiali się z programem UTSK – dążyli do własnej autonomii i nauczania języka łemkowskiego, co jest dobrze udokumentowane. Na początku lat 80. na fali ruchów solidarnościowych Łemkowie zyskali nieco przestrzeni do wyrażania swoich idei. W 1983 roku odbyła się pierwsza Watra – manifestacja naszej niezależnej od UTSK tożsamości. Wkrótce pojawiły się kolejne inicjatywy: wydawanie tomików niezależnej poezji, m.in. w Sądeckiej Oficynie Wydawniczej. Pod koniec lat 80. opracowania szacowały liczbę Łemków w Polsce na 50–80 tysięcy. Jednak pierwszy spis powszechny, zawierający pytanie o narodowość z 2002 roku wykazał zaledwie 5600 deklaracji łemkowskich – to dowód na to, jak bardzo akcja „Wisła” zdziesiątkowała społeczność. Kolejne spisy pokazały wzrost: w 2011 roku ponad 10 tys., a w 2021 – już ponad 13 tys. osób – wylicza prof. Helena Duć-Fajfer.

Po wielu latach starań, w 2005 roku na mocy Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym Łemkowie zostali uznani za mniejszość etniczną w Polsce. Jak podkreślają serwisy rządowe, niewielka część z nich podkreśla swój związek z narodem ukraińskim. W spisie powszechnym z 2011 roku 283 osoby należące do mniejszości łemkowskiej zadeklarowały także przynależność do narodu ukraińskiego. Z kolei deklarację do grupy etnicznej Łemków złożyło 801 osób należących do mniejszości ukraińskiej. „Zdecydowana większość Łemków deklaruje, że z narodem tym nie ma związków” – czytamy. Liczebność Łemków w Polsce zgodnie ze spisami powszechnymi wynosiła kolejno: 2002 (5,850), 2011 – (11,000), 2021 (13,607).

Poniżej można zapoznać się z mapą miejscowości zamieszkiwanych niegdyś (a niektórych nadal) przez ludność łemkowską na terenie obecnego województwa małopolskiego.

Czy za sto lat będą jeszcze Łemkowie?

To bardzo trudne pytanie. Chciałabym, by Łemkowie nadal żyli na Łemkowynie i żeby wszystko było dobrze. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne – przyszłość zależy od tego, jak będzie kształtowało się otoczenie. Uważam, że jeśli coś staje się modą, jest to dla niego początkiem końca. Znika wtedy element mobilizacji i prawdziwego dążenia. Podobnie jest z kulturą – Łemkowie, tak jak inne społeczności, stają się częścią kultury masowej. Pędzimy za atrakcjami, tworzymy sceniczne formy życia – wszystko na pokaz. Moje idee sięgają jednak do rdzenności. Bliskie jest mi określenie prof. Ryszarda Nycza: „Kultura jako czasownik”. Patrzę na moich studentów i widzę, że młode pokolenie potrafi być wrażliwe. Chce słuchać o rzeczach dawnych, które wydają się zapomniane. Powtarzam im, że wiedzę można czerpać z wielu źródeł, ale kluczowa jest wnikliwość – umiejętność spojrzenia z drugiej strony, od spodu, niezgadzania się, zadawania pytań. Wciąż spotykam ludzi mądrych, dobrych i nieobojętnych na kwestie dziedzictwa. Sama chcę przekazać im tę nieobojętność wobec tradycji mojej i moich przodków. Niektóre dzieci wciąż słyszą w domu język łemkowski, ale obawiam się, że za 20 czy 30 lat mogą zostać złamane i ulec asymilacji. Wszystko wskazuje na to, że za sto lat po Łemkach pozostanie już tylko wspomnienie.

Łemkowie w Polsce. Dane na bazie Narodowego Spisu Powszechnego z 2021 roku (gminy). W opisie podano liczbę osób deklarujących (jako pierwszą) narodowość łemkowską. 

„Polska dla Polaków”?

Nie można utożsamiać migrantów zarobkowych z mniejszościami narodowymi. Mniejszości są obywatelami polskimi od pokoleń – znają kulturę polską, literaturę, Norwida, często lepiej niż własną tradycję. Wszyscy funkcjonujemy w tym samym systemie edukacji. Migranci przybywają z powodów ekonomicznych czy wojennych, a my – Łemkowie – jesteśmy u siebie. Jesteśmy tutaj od zawsze. To nasz dom. Jak czuje się mniejszość, gdy słyszy hasło „Polska dla Polaków”? Źle. Ja zaczynam czuć się nieswojo. Jestem dziedziczką traumy wysiedlenia – pamięci, że można człowieka pozbawić wszystkiego i potraktować jak nic. Ten lęk wciąż istnieje. Gdy odmówiono nam tablicy we Florynce, Łemkowie mówili: „to teraz będą nas włóczyć po przesłuchaniach”. Koledzy Polacy natomiast oburzali się: ”powinniście zaskarżyć tę decyzję”. To pokazuje różnicę w poziomie strachu. Moja tożsamość jest bardzo mocna. Pamiętam, jak po raz pierwszy się postawiłam. To bardzo intymny wątek, ale pokazuje, jak się czujemy. Miałam osiem lat. W drugiej klasie byłam wyzywana jako Rusinka. Wyszłam wtedy na środek klasy i powiedziałam: „tak, jestem Rusinką, ale jestem lepsza od was wszystkich”. To kosztowało mnie wiele, ale odważyłam się. A przecież 90 proc. ludzi w takiej sytuacji się nie postawi. Otwarta nietolerancja spotykała mnie rzadko – poza incydentami ze strony ukraińskiej, o których nie chcę mówić. Jednak konsekwencje deklarowania swojej łemkowskości były realne. Przez lata stawałam w jej obronie „na froncie”. Mam nadzieję, że w Polsce nie dojdzie do rozwoju postaw skrajnie nacjonalistycznych. Martwi mnie jednak, że obserwuję je wśród młodego pokolenia. Spotykałam osoby o silnych poglądach antysemickich, co bardzo mnie porusza. Każdy człowiek ma równe prawo do swojej tożsamości. Wszelkie „anty” są nie do zaakceptowania. Ale wiem też, że przez swoją otwartą postawę sama mogę znaleźć się po drugiej stronie – zostać wykluczona.

Kraków Radio ESKA Google News
To najładniejsza nazwa wsi w całej Polsce. Jej historia sięga średniowiecza